eGospodarka.pl
eGospodarka.pl poleca

eGospodarka.plGrupypl.rec.motocykleLas Vegas Run - długieLas Vegas Run - długie
  • Path: news-archive.icm.edu.pl!news.gazeta.pl!not-for-mail
    From: KJ Siła Słów <K...@n...com>
    Newsgroups: pl.rec.motocykle
    Subject: Las Vegas Run - długie
    Date: Sun, 07 Nov 2010 05:54:07 +0100
    Organization: "Portal Gazeta.pl -> http://www.gazeta.pl"
    Lines: 415
    Message-ID: <ib5bdj$fq8$1@inews.gazeta.pl>
    NNTP-Posting-Host: apn-77-114-149-121.dynamic.gprs.plus.pl
    Mime-Version: 1.0
    Content-Type: text/plain; charset=UTF-8; format=flowed
    Content-Transfer-Encoding: 8bit
    X-Trace: inews.gazeta.pl 1289105660 16200 77.114.149.121 (7 Nov 2010 04:54:20 GMT)
    X-Complaints-To: u...@a...pl
    NNTP-Posting-Date: Sun, 7 Nov 2010 04:54:20 +0000 (UTC)
    X-User: killjohn
    User-Agent: Mozilla/5.0 (Windows; U; Windows NT 6.0; pl; rv:1.9.2.12) Gecko/20101027
    Thunderbird/3.1.6
    Xref: news-archive.icm.edu.pl pl.rec.motocykle:631727
    [ ukryj nagłówki ]

    Dzień -(minus) 5. "Travel light".

    "She gonna travel light now
    She's gonna tear up all her roots now

    She got a turn up for the boots now
    Yeah she thinks she's tough"

    M. Knopfler

    Pakuje się na "rozsądnie" a potem wrzucam bagaż na wagę.
    Źle! Rewizja!
    Przeciwdeszczówka ? Na pustynię ? Won!
    Zapasowe rękawice ? Won !
    Pas nerkowy ? No, nie bądź gościu taki czopers! Won!

    Oki, teraz da radę. Skórzane dżinsy, lekka kurtka, termoaktywna
    bielizna, perforowane rękawice, polarek, kask jet i 2 pary balaklaw.
    Starczy ? Musi.

    Dzień 0,5. "Hard on".

    Jestem umówiony na 10-tą, podpiszę 2 papiery, machnę plastikiem,
    przepakuję co trzeba i w drogę!
    Jestem o czasie. Już pół godziny później docieram do lady. Dobrze że
    "economy meltdown" i kolejki mniejsze. Podpisuje się w ... 15-tu
    miejscach, potem jeszcze w 3 za wypożyczenie zumo i dobrze po 11-tej
    dostaję do ręki kluczyki od Sportstera. Rudy jak irlandczyk mechanik
    pokazuje mi który kluczyk do moto, od disclocka, od linki itd. 3 dni
    później doczytam się że wszystko to powinno być zapinane "all the time"
    czyli do tankowania w sumie też. W sakwie znajduję ksero papierów
    motocykla w papierowej kopercie - no to chyba tu nie pada, jak nawet w
    kawałek folii tego nie wkładają. Kółko testowe a potem pytam mechanika
    gdzie tu się sprawdza olej.

    Na twarzy ma wypisane " gościu, po chuj ? Zrobisz tym sto mil i oddasz,
    widziałem takich paru - biorą najmniejsze moto i się zgrywają a w ogóle
    to gorszą kurtkę rzuciłem psu do budy na posłanie niż ta co masz na
    sobie" ale grzecznie pokazuje.

    Zanim odjadę widzę jak jeden z ich bardziej wypasionych klientów
    przymierza się do ruszenia glidem z rozłożoną stopką. Drę ryja żeby
    przekrzyczeć silnik i oszczędzam mu parę dolców i trochę wstydu.

    Wbijam w zumo Hoover Dam i chcę tylko wyjechać z Vegas. Wystarczy
    napędzanego prądem kiczu, pomniejszonych kopii: Empire, Statuy, szklanej
    piramidy, Łuku Triumfalnego i wszechobecnych złoceń. Tylko fontanna
    Belaggio jest warta widoku a już na pewno nic w tym mieście nie jest
    warte żadnych moich pieniędzy.
    Dojeżdżam do rozjazdu - Valley of Fire albo Hoover Dam. Spotykam parę
    motocyklistów - ona całe 1,60 wzrostu jedzie nowym czoperem Hondy w
    malowaniu Arlen Nessa, on normalnym turystykiem. Są mili, o sportsterze
    mowią "nice ride". A to znaczy że są bardzo mili.

    Pytam się czy te 1000-ileś tam to nie za duże dla niej. Nie, wcześniej
    jeździła Fat Boyem. I on owszem, był za duży. Reklamują Valley of Fire
    jakby im za to płacili. Ale ja nie dam rady, jestem umówiony na Hoover z
    wozem serwisowym. Chwilę później mijam długą płaska platformę za nią
    kabriolet. Jadą dużo wolniej niż dozwolone 55 mph. Mijam ich i
    przychodzi mi do głowy, że to właśnie kręcą film. Oooo! Będę sławny? A
    przynajmniej będzie mnie widać. Jakieś 3 sekundy i tyłem.
    I co z tego, Clooney też tak zaczynał.

    Góry, słońce, droga i ja.
    Nikogo.
    Niczego.
    Neonów, wieżowców, tłumów, stad meksykanów wciskających Ci
    ulotki-wizytówki to burdelu. I nic oprócz słońca nie świeci się na złoto.

    Teraz zaczyna się dla mnie Ameryka jakiej szukałem.
    Oprócz asfaltowej drogi wszystko jest tu takie same od milionów lat.
    Wiatr zmienia góry z powolnością na którą ludziom nigdy nie starczy
    czasu, czerwień skał nie ma nic wspólnego z uwodzącym karminem z reklam
    miasta, krajobraz przesuwa się z doskonałą dla mojej obecności
    obojętnością nie zabiegając o moją uwagę. Zaprzeczenia miasta dopełnia
    brak hałasu.

    Kurde, chyba mi stanął.
    Albo zdrętwiał od tego siodełka.
    Tak czy inaczej jest miło.

    Hooover Dam.

    Powyżej Hoover jest parking koło mostu imienia budowniczych tamy.
    Wchodzę na most i z góry oglądam wielką wyobloną ścianę schodzącą się do
    stóp wąskiego po tej stronie strumienia Colorado River. Po wypukłej
    stronie tłoczą się tysiące ton wody. Wszystko robi wrażenie, ale ten
    "human touch" w kanionie rzeki choć czysto praktyczny przypomina mi o
    mieście i o tym że wielu budowniczych zginęło po to żeby teraz prąd z
    elektrowni mógł rozświetlać w Vegas dziesiątki tysięcy automatów do gry.

    Zjeżdżam niżej. Parking na kilka pięter, wydzielony dla motocykli. Napis
    "pay after parking" dla mnie znaczy że mam zapłacić na koniec
    parkowania, ale dla kasjerki znaczy że mam zapłacić jak tylko zaparkuję.
    Wyjaśniam tą lingwistyczną pomyłkę siedmioma dolarami i idę po coś do
    picia i spotykam wóz serwisowy.

    - Cześć. Jesteście debile!
    - Czemu ?
    - Dam Ci wsiąść na moto to zrozumiesz.
    - No nie mów że Ci stanął.
    - Powiedzmy że zdrętwiał.

    Na Grand Canyon ruszam razem z wozem serwisowym. Kiedyś mój kolega
    spotkał na motocyklu dwóch innych którzy objechali świat. Napalony jak
    norka na niesamowite historie zapytał:
    - no i jak to jest ?
    - no wiesz, jedzie się.

    Jest dokładnie tak samo. Się jedzie. Robi się płasko więc zaczynamy się
    trochę wygłupiać. Jazda równoległa, synchroniczna, na stojąco, aparaty
    pstrykają, kamera się kręci. Kino niezależne. Najbardziej to od rozumu.

    Kingman.

    Witamy na route 66 - "Legendary route 66".

    Jest jak w niebie. Lecę czoperem po legendarnej, historycznej, jedynej
    niepowtarzalnej route 66. Wrócę i będę prezesem wszystkich czoperów na
    dzielni i legendą na preclach. 2 mile dalej - kolejna tablica "Historic
    route 66".
    Za milę następna.
    Za kolejną milę też.
    Pora na drobny hazard - zgadnijcie jaka tablica czeka na mnie za kolejną
    milę ?
    Dobra, to było łatwe, krupier wycofuje zakłady.

    Zaczyna mi to walić lipą dla turystów. Bo w sumie jest lipą, sorry
    Ameryko. Ilość sklepów z pamiątkami przekracza 5 sztuk na 10 mil, droga
    jest utrzymana jak w sercu las Vegas. Tylko parę budynków w samym
    Kingman i stary parowóz na bocznicy mają w sobie autentyczność okresu
    migracji bezrobotnych, wygnanych Wielkim Kryzysem milionów ludzi. Ale
    skoro jesteś w w Rzymie... wchodzę do jednego ze sklepów i kupuję jakieś
    pamiątki. Tyle że legendy za które możesz zapłacić kartą kredytową tracą
    na legendarności.

    Za Williams opuszczamy 66 i kierujemy się na Grand Canyon. Robi się
    ciemno. Robi się chłodno. Robi się zimno. Ale nawijam za wozem
    serwisowym, powinniśmy dziś dojechać gdzieś pod Kanion. Robi się k..
    zimno, a potem ja p..., k.. jak zimno. Koło 20-tej w Valle koledzy w
    samochodzie się zatrzymują.
    - Wiesz, w przeliczeniu na nasze to jest plus 5. Pomyśleliśmy, że chyba
    już masz dość.
    Koledzy ? Mało powiedziane! To są prawdziwi przyjaciele! Wypada mi tylko
    pomyśleć o nich równie ciepło. "Wiecie co ? Żeby Was gorącym żwirem
    przesrało"

    W motelowym barze zamawiam u barmana coś na rozgrzewkę. Pokazuje mi
    butelkę, nie wiem co to jest pytam czy zadziała na chłód.
    - Yes.
    - make it double.

    Wie co mówi, za chwilę jest mi ciepło, przeglądam foldery Kanionu,
    wąwozu Antylopy. Jest fajnie, można zwiedzić kanion z helikoptera, albo
    dżipem, albo wybrać się na rafting. Zbieram kupę folderów pod głowę i
    usiłuję zasnąć na stoliku w barze.

    Dzień drugi. "Goofing"

    Amerykańskie śniadanie i ruszamy do Grand Canyon National Park. Pierwszy
    punkt widokowy - Ooooo! Jakie to wielkie !
    30-milowej szerokości dziura w Ziemi kryjąca w sobie pasma gór,
    płaskowyże, rzekę Colorado, którą ledwo co widać.
    Więcej opisu nie będzie - nie mam tak dużej czcionki żeby pasowała.
    W skali ?
    Widzieliście Bełchatów ?
    Tak, no to jeszcze nic nie widzieliście.

    Włóczymy się od jednego punktu widokowego do drugiego, Marek znajduje
    wystająca skałkę już oddzielającą się od masywu dwumetrową rozpadliną.
    Przechodzi jakoś na ten oddzielony szczyt zakończony płaską półką o
    powierzchni może metr na metr. Robi tam jaskółki. Zważywszy że do dna
    kanionu ma jakieś 500 metrów pewnie nawet chwilę by leciał. Zwiedzający
    Amerykanie komentują:
    - Crazy man.
    - No madam, he is trained proffesional
    - O, he is with You guys ?
    - No, now he is very alone.

    W trakcie włóczęgi między punktami widokowymi pożyczam motocykl raz
    jednemu raz drugiemu. Sławek wsiada i znika.... Doganiamy go za parę
    mil, wyprzedzamy. Napędzam kwadratowe pudło Forda Flexa ile się da na
    tych winklach, Sławek trzyma się z tyłu, reszta strzela fotki, widzę w
    lusterku jak fajnie mu się jedzie. Oprócz tego że przeginamy z
    prędkością i że żaden z nas nie ma prawa prowadzić pojazdu który akurat
    prowadzi to wszystko jest w porządku. Na jednym z punktów znikam na 3
    minuty. Wracam.
    - Chłopaki, nie wiecie czy w tych sklepach nie mają gdzieś nalepki:
    "Nasikałem do największej dziury na świecie" ?

    Zostawiamy Kanion i gonimy żeby zdążyć na ostatnią turę wycieczek do
    Anthelope Canyon. Wjeżdżamy do indiańskiego Visitor Center. Ostatni
    samochód odjechał w miejsce gdzie rozpoczynają się wycieczki, ale
    jeszcze możemy go dogonić. Przesiadamy się do wielkiego 4x4 i
    piaszczystym korytem rzeki dojeżdżamy do "miejsca gdzie woda biegnie
    przez skały".

    100-metrowej szerokości prostokątne koryto rzeki przedzielone jest
    jasnoczerwoną skałą. Przez jej środek biegnie pionowa, może 3 metrów
    szerokości szczelina. Wchodzimy do wyrzeźbionego wodą korytarza
    szerokości w sam raz dla 1 człowieka i za kilka minut będziemy na
    drugiej stronie. Wchodzimy kilka metrów w głąb kanionu i światło zaczyna
    tańczyć. Padające z wysoka promienie odbijają się od górnych skał
    tworząc wielkie błyszczące półkule pomarańczy, rozświetla szerokie fałdy
    czerwonej tkaniny a niżej zostawia brązowy półmrok. A wszystko to jest
    skałą, miękko pofałdowaną przez dawno nieistniejącą rzekę, która raz na
    kilka lat powraca duchem powodzi. Jest zima i nie ma "light beam" -
    efektu słonecznego reflektora, ale słońce dalej pokazuje swoje sztuczki
    wydobywając z kształtów skały profile znanych miejsc i osób.

    Indianin zostawia nas w Visitor Center. Stoimy jakąś chwilę rozmawiając
    i zauważam, że w samochodzie zostawiłem aparat razem z świeżo kupionym
    jasnym obiektywem 100 mm. Mniejsza o aparat, nawet o zdjęcia, w końcu
    wszyscy fotografujemy mniej więcej to samo, ale obiektyw mam od 2 dni!
    Rozglądam się. Jest piąta po południu, pustynia, wokół żywego ducha,
    tylko 3 kominy elektrowni na horyzoncie. Za pięć minut przyjeżdża
    Indianka od biletów, zamknąć bramę. Tłumaczę.
    - Pojechał tu Flagstaff. Nie nie ma telefonu komórkowego. "Nie ma
    telefonu ! W Stanach ? Co on jest ? Chory jaki ? Navajo i Mormom ?"

    Lipa. Albo jadę dalej, wracam tu wieczorem w niedzielę a potem przejadę
    w nocy i rano w Vegas do samolotu, albo pojadę drogą do Flagstaff i go
    dogonię.
    A jak nie wróci do niedzieli ? przekładać samolot na późniejszy ? Poza
    tym plan spotkania z Ye pójdzie się walić i reszta planu też ucierpi.
    Indianka dyktuje mi swój numer telefonu i każe podjechać na JackPost
    pięć mil dalej. Ona sprawdzi czy nie zostawił aparatu w ich biurze.
    Jedzie. Ruszam za chwilę. Wjeżdżam na parking JackPost, widzę Navajo i
    wiem, ze mój aparat się znalazł.
    Duchy pustyni ? Chyba tak, bo nie miało praw się udać.

    Chcę zatankować na tym JackPost, ale wóz serwisowy mówi, że zrobimy to w
    BigWater gdzie ma być skrót do Bryce National Park. 30 mil ? OK, dam radę.
    Bigwater is a dot tzn. nie ma stacji, ani zjazdu na ten skrót, 3 chałupy
    na krzyż. Winiemy dalej. Zapala się kontrolka rezerwy. Ustalamy że ja
    pojadę jeszcze 20 mil - tyle mogę bez ryzyka zapowietrzenia wtrysków a
    oni jadą na stacje i przywożą mi benzynę. Za 20 mil zjeżdżam na pobocze.
    Jest ciemno, zimno i wieje. Mocno wieje. Zgrabiałymi rękami rozbijam
    namiot i przypinam go do motocykla żeby nie zwiał. Wchodzę do środka i
    czekam. Zastanawiam się co w taką pogodę robili wszyscy Ci kowboje z
    westernów. Jak to co ? Oni wtedy grali w innych filmach. Ford pojawia
    się za około godzinę, dostaję burgera i to jeszcze ciepłego, Może
    powinienem się zapytać gdzie go trzymał tyle czasu, że nie wystygł, ale
    może lepiej nie ? Zanim skończę jeść moto jest zatankowane i to nawet
    nie do zbiornika oleju tylko do baku. Zwijam namiot, graty i ruszamy.
    Jest noc, ale nawijam wszystko co się da. Da się 95 mph. No to jeszcze
    raz, to samo - 95 mph. Robi się z górki więc próbuje jeszcze raz.
    Uuuuuuu! Yes, yes, yes!
    Stówa pęka, czyli 160 km/h - dzielny malec, nie ?
    Pomimo tego że jest +10 na termometrze po wywianiu na pustyni mówię, że
    kończymy w Kanab. Baterie mi się skończyły, game over, finito, amen.
    Kanab to straszna dziura, choć wynaleźli tu już ciepłą wodę pod
    prysznicem, to do gorącej herbaty mają jeszcze jakieś 20 lat. Jestem 90
    mil za planem, to znaczy że jutro oprócz 420 planowanych na sobotę mam
    dodatkowe 180 do Bryce i z powrotem.

    Las Vegas Run - 3 "Desert Ghost Revenge"

    Wstaję rano i żegnam się z ekipą wozu serwisowego i znowu jestem sam.
    Jest trochę chłodno. Gorzej że w stronę Bryce robi się coraz zimniej. I
    jakieś znaki - ostrzeżenie o lodzie - to chyba z poprzedniej zimy?
    Chyba jest mniej niż +5, bo przy +5 to moje rękawiczki dawały radę a
    teraz już nie. Na stacji benzynowej kupuję dodatkową włóczkowa parę. Na
    bramce wjazdowej do Bryce pytam rangerkę (no dobra rangerkę bileterkę) o
    najfajniejszy punkt widokowy bo mam mało czasu. Tego mi nie powie, ale
    powie mi, że dziś po południu ma być śnieg. W końcu jest 2700 m nad
    poziomem morza i zima - koniec października.

    Najlepszym punktem widokowym w Bryce jest Inspiration Point. W
    głębokiej dolinie w równych rzędach stoją kilkudziesięciometrowe szeregi
    skalnych kokonów. Regularność tej armii nie pozwala wierzyć, że to tylko
    skały i półtora miliarda lat erozji. Nie wiem kto je stworzył i jak
    długo jeszcze będą czekać, ale któregoś dnia w CNN zobaczymy co było w
    środku a armia amerykańska będzie miała pełne ręce roboty.

    W sklepie tuż za Bryce kupuję grubą bawełnianą bluzę. Na półce obok leży
    jednorazowa przeciwdeszczówka, hmmm... a może by tak ? E tam, przecież
    nie pada a ja jadę na południe. Wieje. Na przełęczach wiatr przestawia
    moto o pół pasa, czasem wieje w twarz. Jest zimno, ale do tego już się
    przyzwyczaiłem. Gorzej że zaczyna padać.
    Zwalniam, nie będą sprawdzał ile trakcji mają fabryczne opony w
    sportsterze przy +2 i na mokrym. Zjeżdżam do Kanab, robi się cieplej!
    Teraz już tylko 400 mil przez pustynię - lajtowo, czoperowo. Za Kanab
    zaczyna wiać w twarz. Widzę jak wiatr przewiewa piasek przed szosę, a
    oderwane od korzeni kuliste krzaki toczą się i podskakują całkiem jak w
    westernie. W Page starszy człowiek mówi, że na razie to jest tylko
    wietrznie, ale jak się zacznie burza piaskowa to z miejsca gdzie stoję
    nie zobaczę motocykla. No póki to tylko opowiadanie... to spadam stąd!

    Od Page piździ jak kieleckiem. Czuję jakbym przepychał głową ścianę. Do
    Flagstaff mam 130 mil, akurat trochę mniej niż dystans między
    tankowaniami od full do rezerwy. Ja jadę, wiatr wieje, każdy robi to co
    do niego należy. Pod prawą powieką uzbierał mi się chyba worek piasku,
    ale tu, pośrodku pustyni nie bardzo mogę z tym cokolwiek zrobić. W końcu
    w spokojniejszym miejscu zatrzymuje się, przepłukuję oko wodą. Wsiadam i
    tuż po ruszeniu zapala się lampka rezerwy. Na liczniku jest 100 mil, do
    Flagstaff jeszcze 30, do najbliższej stacji 20. Przy tym wietrze ? Słabo...
    Wydało. Tankuje, rozglądam się i widzę przed sobą góry. Będzie zimno.
    Dobra, przyzwyczaiłem się, pierwsze 20 mil jest fatalne, potem luz.
    W najwyższym punkcie Flagstaff jest 7000 stóp, ale potem droga spada w
    dół i z każdą milą jest lepiej. W noc wjeżdżam już na dole. Jest ciepło,
    przestaje wiać.
    Myślę sobie, że chłód, desz i wiatr to była cena za wczorajsze wygłupy i
    cud z aparatem. Duchy pustyni postanowiły pokazać co potrafią. Dobrze,
    że im się zasięg skończył. Międzystanowa 17 prowadzi przez nocną
    panoramę Phoenix. Kilka pasów i dookoła morze światła po horyzont. Tuż
    za Phoenix uciekam z gęstego ruchu na stary highway 101. Dojeżdżam do
    wyznaczonego współrzędnymi miejsca na mapie. Cisza i mrok. No... fajnie.
    Gdzieś daleko widzę światełko, podjeżdżam ale to tylko samochód z
    naprzeciwka. Wracam do punktu spotkania i widzę na poboczu człowieka na
    enduraku. Po pustyni podjeżdżamy jakąś milę do obozu. Ye przez telefon
    miał głos 20-latka, z wyglądu ma 3 razy tyle, ale ze spotkania cieszy
    się jakby miał 10.

    - You drove a sportster !
    - Yes, 600 miles today.
    - You are crazy, man...

    Obok nas 2 przy ognisku grzeje się shotgun. Ye mówi, że, przemytnicy, że
    niedaleko do więzienia a poza tym kojoty się włóczą.
    A tak naprawdę to Ye ma w życiu 2 pasje - motocykle i strzelanie, przy
    czym strzelanie w Arizonie to jak w Polsce picie wódki, trudno o
    niepraktykującego.

    Gadamy, pijemy gdzieś do pierwszej nocy, potem rozstawiam namiot, on
    idzie spać a ja jeszcze chwilę siedzę sam przy dogasającym ognisku.
    Wylewam resztę piwa na pustynię, nie będę drugi raz zadzierał z duchami.
    O piątej rano budzi mnie wycie kojota, chwilę słucham czy jest blisko i
    czy wołać kawalerię ale chyba nie ma po co. Po śniadaniu Ye wyjmuje
    biwakowy zestaw militarny: shotgun, klona AK47, 2 normalne 9-tki i
    kelteca. Idziemy postrzelać. Shotgun robi miazgę z jednej gałęzi
    kaktusa, AK 47 obcina drugą. To były łatwe zabawki. Keltec jest mały,
    ale ma 9 mm i po każdym strzale ręce wędrują mi do góry prawie do pionu.
    Nie wiem czemu ale całe to strzelanie zaczyna mi się podobać. Atawizm
    jaki czy za długo już siedzę w tej ameryce ?

    Odstawiamy zabawki, oprócz kelteca który ląduje w małej kieszonce za
    kanapą Yamahy. Ja biorę Huskę i gonimy wąskimi dróżkami miedzy
    kaktusami po pustyni. Dróżki są dość twarde i oprócz łagodnych, małych
    rowów po strumykach jest płasko. Za to kurz jest taki, że mogę jechać
    200 metrów za nim a i tak go nie zgubię.

    Wracamy i sprzątamy obóz. To znaczy ja namiot a Ye i Lynn chowają rzeczy
    do campera. Camper ma 12 na 3 metry. Kurde, moje pierwsze mieszkanie
    było mniejsze.
    Jedziemy do Casa Grande, wchodze do domu Ye. No tak, myślałem, że tylko
    campera ma dużego. Fajna chata, ale naprawdę fajne jest to że z salonu
    wychodzi się na podwórko z basenem.
    - Can I use the pool ?
    - Yes, but it is cold.
    - No, it isn't.

    Mało co wziąłem ze sobą, ale kąpielówki tak. Basen ma może 15 metrów
    długości więc żeby cokolwiek poczuć przepływam go chyba 30 razy. Woda
    jest jak w polskim jeziorze w lato. Wychodzę i pustynny klimat wysusza
    mnie w niecałą minutę. Wracam z basenu, zgadnijcie co robi Ye ?
    Przeładowywuje pistolety po pustynnym strzelaniu. Pytam go czy naprawdę
    zdarza się tutaj że ktoś użyje broni. Tak, sąsiad jego brata z całą
    rodziną został napadnięty przez 2 bandytów z bronią. Powiedział że musi
    iść do łazienki. Pozwolili mu. Wyszedł z z niej z pistoletem i obu
    zastrzelił. Nie, nie jest żołnierzem ani policjantem z zawodu. Zbieram
    się, jest 14-ta a ja mam 400 mil do zrobienia i conajmiej 2 pasma gór do
    przejechania. A w górach... będzie zimno. Ye odprowadza mnie do
    skrzyżowania - mam do wyboru stary highway 93 albo interstate na
    Phoenix. Wjeżdżamy na ostatnią milę wspólnej jazdy i z naprzeciwka
    pojawia się jakiś dzieciak na endurowatej setce. Droga zawija lekkim
    łukiem, ale ten łuk to najwyraźniej i tak za dużo dla niego. Chłopak
    wyjeżdża na środkową linie, mija Ye o jakieś pół metra potem mnie
    jeszcze bliżej. Prawie słyszę jak Ye wzdycha ze zdumienia, ja też. Mało
    brakowało a jeden z nas by zaliczył czołówkę! Dzieciak znika jak duch,
    nie gonię go skoro wszystko OK, mam kawał drogi do zrobienia.

    Highway 93.

    93 jest stary, dziurawy, pusty, dookoła pustynia. Domów jest mało i
    często są opuszczone. Po prawej linia słupów - Telegraph Road. To jest
    historyczny amerykański highway a nie komercyjne do szpiku dolca route
    66. Zakrętów jest mało ale za to jest mnóstwo małych dołków i wzniesień
    . Przejeżdżam mostem który wygląda jakbym był jego pierwszym gościem od
    20 lat, potem jakieś miasteczko, senne w niedzielę jak polskie wioski.
    Słońce w plecy, zero wiatru. Się jedzie, aż do zachodu słońca.

    O zachodzie dojeżdżam do Kingman - elevation 3000 i jest trochę,
    chłodno, ale OK. Gorzej robi się w okolicach Hoover Dam.. Droga wspina
    zakrętami przez dziesiątki mil, jest zimno w dodatku oznaczenie pasów
    jest dość słabe. Nie widzę dobrze więc puszczam kilka aut ale potem
    łapie się się za ciężarówką. Gość jedzie ponad limit, ale z 4 metrów
    wysokości fotela widzi wszystko a ja jadę na jego światła. Przed samym
    Vegas zastanawiam się czy nie zanocować w okolicach Las Vegas Bay. Ale
    jeden postój leczy mnie z tego pomysłu - jest za zimno na mój letni
    namiot i letni śpiwór.

    Nocuję w motelu niedaleko eagleriders. Zjawiam się tam przed dziewiątą.
    Motocykl odbiera ten sam mechanik. Włącza zapłon, przełącza na 2-gi
    dzienny licznik.
    - You did quite a lot.
    "No myślę, 1600 mil czyli zwiększyłem mu przebieg prawie o połowę"
    - yep, it was good ride, just little chilli in mountains.

    Pojawia się za chwilę, załatwia za mnie papiery odbioru, a kiedy się
    przepakowuję za każdym razem kiedy mnie mija klepie mnie po plecach.
    Chyba się zakochał.

    Na lotnisku mijam wielki napis: What happened in Vegas stay in Vegas.
    Ok, It's just nothing happened in Vegas, but everywhere else.

    Wycieczkę sponsorowały:

    - Duchy pustyni - obiektyw 100 mm F 2.8
    - Literka E jak Elevation - 9100 feet
    - Literka F jak Fahrenheit, jakieś 33 F ...ucking cold.
    - Ye Wilde Rider -amunicja, huska TE 410, basen
    - Załoga serwisowa Forda Flex - obsługa medialna

    KJ

Podziel się

Poleć ten post znajomemu poleć

Wydrukuj ten post drukuj


Następne wpisy z tego wątku

Najnowsze wątki z tej grupy


Najnowsze wątki

Szukaj w grupach

Eksperci egospodarka.pl

1 1 1

Wpisz nazwę miasta, dla którego chcesz znaleźć jednostkę ZUS.

Wzory dokumentów

Bezpłatne wzory dokumentów i formularzy.
Wyszukaj i pobierz za darmo: